Dawnych ryb czar

Z Waldemarem Jastrzębskim, nestorem polskiej akwarystyki, cenionym hodowcą ryb, społecznikiem i organizatorem wystaw akwarystycznych, rozmawia Paweł Czapczyk
Waldku, jakie jest twoje pierwsze powojenne wspomnienie związane ze sklepem akwarystycznym w Warszawie?
Pierwszy sklep, który zapamiętałem, prowadził po wojnie pan Berchard na Nowym Świecie. Nazywaliśmy go z kolegami profesorem, bo zawsze coś ciekawego o rybach i innych zwierzętach opowiadał. Miał zresztą w sklepie też ptaki i dysponował ogromną, jak na owe czasy, wiedzą.
Kiedy dokładnie to było i Ile miałeś wtedy lat?
Trudno mi dziś określić dokładnie, ale przypuszczam, że mogłem mieć jakieś osiem lat, czyli musiał to być początek lat 50. W późniejszym okresie ktoś z jego rodziny ten sklep przejął, ale na początku nie miał on żadnej konkurencji. Moja droga z Bródna do tego sklepu stawała się wielogodzinną wyprawą… Przecież na Bródnie, które wyglądało zupełnie inaczej niż dziś, rządził sołtys, u niego załatwiało się rozmaite sprawy, a ja odrabiałem lekcje przy lampie naftowej, nie było u nas elektryczności.

Jak zatem wyglądały twoje eskapady do tego pierwszego sklepu zoologicznego w Warszawie?
Rzeczywiście, masz rację, mówiąc, że były to całe eskapady. Jeśli od ojca dostałem drobne pieniądze na bilet tramwajowy, to, żeby zaoszczędzić i móc kupić sobie potem jakąś rybę, jechałem na gapę. Stawałem w kąciku wagonu tramwajowego albo z tyłu na tak zwanym cycku, gdzie zderzak był. I czasem przyjaźnie nastawiony konduktor machał tylko na dzieciaka ręką i pozwalał mu jechać dalej, a inny wypędzał – wtedy musiałem wyskakiwać i czekać aż nadjedzie następny tramwaj. A była to bardzo długa droga. Podejrzewam, że samym tramwajem jechało się około 10 kilometrów.
Ale nieraz tę trasę przemierzałeś pieszo, prawda?
Pieszo? Tak, tak. Tam, gdzie dziś stoi Stadion Narodowy, a przedtem stał Stadion Dziesięciolecia, cały teren porastały zarośla i chaszcze. Między Wisłą a Grochowską rozpościerały się nieużytki i pola. Funkcjonowały tam dwa gospodarstwa wiejskie, stały dwie osobne chałupy, a w ich pobliżu buszowały krowy, konie, kozy i kury. I przechodząc, a nieraz przedzierając się obok nich, kierowałem się dalej do Mostu Poniatowskiego…

A powiedz Waldku, jakie ryby można było wówczas nabyć w sklepie u „profesora”?
Nie było oczywiście takiego wyboru jak dziś. W ogóle nie ma co porównywać. Profesor miał przede wszystkim ryby jajożyworodne – głównie gupiki. Proste odmiany kolorystyczne. Zdarzały się u niego również mieczyki, platynki i molinezje. Rzadko pojawiały się wielkopłetwy, a czy neony i górami? Nie pamiętam już.
Żadnych roślin i pokarmów nie sprzedawał?
Nie, to wszystko pojawiło się w sklepach później.
A czy jakikolwiek sprzęt akwarystyczny do wyposażenia akwarium można było wówczas kupić?
O, nie! Żeby grzałkę akwariową samemu zrobić, brałem rurkę w kształcie litery „U”, czyli U-rurkę i płaską baterię do latarki czy radia. Jak się zużyła, wyjmowałem elektrody węglowe i do metalowych końców elektrod podłączałem przewód. Do U-rurki nalewałem wodę i dosypywałem sól kuchenną.
Czy takim sposobem można było uzyskać odpowiednią temperaturę?
Metodą prób i błędów – tak. Oczywiście im większe było stężenie soli w wodzie, roztworu cieczy w rurce, tym grzałka ocieplała wodę w akwarium mocniej. A żeby się zabezpieczyć przed odparowywaniem z niej wody, sięgałem po korek z butelki po wódce i szczelnie zatykałem szklane otwory. Bo gdyby woda odparowała, a stężenie soli maksymalnie by wzrosło, to ryby mogłyby się po prostu ugotować. Potem jeszcze innym sposobem ogrzewałem wodę w akwarium – podobnie postępowali zresztą inni akwaryści: normalną żarówkę 100-watową zanurzało się w szklanej bańce w akwarium.
Nie było to chyba całkiem bezpieczne?
Nie, trzeba było uważać, ale dodatkowym plusem takiego sposobu ogrzewania wody okazywało się oświetlenie akwarium.
A które sklepy akwarystyczne z później powstałych najlepiej kojarzysz? Które darzysz największym sentymentem?
Było ich kilka. Na przykład sklepy ówczesnych ambasadorów polskiej akwarystyki – Bogusława Ziarki „Złota Rybka” czy zakład Jerzego Kosmali przy ulicy Marymonckiej. Tam już pojawiały się ciekawe ryby kąsaczowate w dużej gamie gatunków. Były piękne neony Innesa ze Śląska. Ślązacy mnożyli te ryby na potęgę na wodach kopalnianych. Jeden ze śląskich hodowców mi opowiadał, że tę wodę kopalnianą odstawiali i przepuszczali przez torf. Potem jedną trzecią tej wody z wierzchu brali do tarła i mnożenia neonów.
Czyli musiała być miękka i kwaśna.
Tak. I oni uzyskiwali nawet nie setki, a tysiące neonów.
A oprócz neonów Innesa z tamtych czasów pamiętam – hodowaną również u siebie – żałobniczkę, czyli czarną tetrę, jak ją nazywano…
Albo mało pochlebnie: skalarem dla ubogich.
Tak, nazywano ją kiedyś także „skalarem dla ubogich”. A skoro pojawił się wątek skalara, to powiem ci, Pawełku, że 10 pierwszych sztuk Pterophyllum scalare, takich klasycznych standardów w paski, kupiłem w prywatnym sklepie, który otworzył się na Nowym Świecie, mniej więcej naprzeciwko sklepu „profesora”. Ale długo nie przetrwał, bo to były czasy komuny. Żona miała trochę pretensji o ten zakup, ale ja jej zawsze tłumaczyłem, że przecież nie piję, nie palę, na dziewczyny nie chodzę. I że jakaś przyjemność mi się od życia należy. A akwarystyka i praca przy zbiornikach od zawsze były moją wielką pasją.
Nawiasem mówiąc, kiedyś od sąsiada dostałem książkę napisaną dawną, przedwojenną polszczyzną, a wydaną we Lwowie w 1920 roku, którą on wyciągnął ze śmietnika. I w tej akwarystycznej publikacji, czarno-białej, był rysunek skalara z podpisem, że to ryba księżycowa. Bo tak dawniej określano ten piękny gatunek, który był wówczas absolutnym rarytasem. Tylko bogaci ludzie mogli sobie na żaglowce przed wojną pozwolić.
A sklepy z późniejszych czasów i nowe gatunki ryb?
Stopniowo pojawiały się sklepy, a w nich rozmaite „nowości”. Wiele małych gatunków posiadał choćby mój przyjaciel, Bartek Latos, który otworzył spory salon akwarystyczny przy ulicy Targowej. To był już czas kontaktów – i przez hurtownie, i przez wyjazdy indywidualne – z hodowcami z Niemieckiej Republiki Demokratycznej i Czechosłowacji. Swoje pierwsze ładniejsze gupiki otrzymałem od profesora Henryka Szelęgiewicza, który przywiózł je z NRD…
Ale powiem ci, Pawełku, przy okazji, bo ty interesujesz się ptakami, że w dzieciństwie na Bródnie miałem gołębie.
Kiedyś mi wspominałeś.
Otóż sąsiad dostał akurat powołanie na wiosnę do wojska i musiał skasować hodowlę. Nie wiedział, co zrobić z młodymi ptakami, jeszcze nie wyrosły im pióra, cóż, powiem szczerze, on chciał im łebki pourywać… Mnie strasznie żal się zrobiło, chodziłem do szkoły podstawowej i zawsze dbałem o przyrodę. Więc je przygarnąłem i każdego ptaka ręcznie wykarmiłem. To były hodowlane białe gołębie. I siedem sztuk wychowałem. Wykarmiłem je grochem, który dostawałem od ojca. Po kolei każdego gołębia brałem do ręki, otwierałem im dzióbki i podawałem moczony groch. I sobie wyobraź, że jak otwierałem komórkę, w której mieszkały i szedłem do sąsiadów, a one za mną szły i podlatywały przez kilkadziesiąt metrów – tak jakbym był ich ojcem czy matką. Siadały mi na głowie i na ramionach.
Widzisz, jak jeszcze dziś znajdę się na Bródnie, to mogę odtworzyć całą okolicę tak, jak wyglądała zaraz po wojnie, bez bloków. Mam obraz dawnego Bródna przed oczami.
Bo to twoja, Waldku, mała ojczyzna.
Tak! Ja zawsze mówię, że w dokumentach zostało zapisane, że się urodziłem w Warszawie, że mieszkam w Warszawie. Ale ja zawsze mówię, że Praga, a w szczególności Bródno, to jest moja kochana ojczyzna.
Magazyn Akwarium nr 6/2024 (208)
Magazyn Akwarium: ogólnopolski dwumiesięcznik drukowany lub w pliku PDF. 108 stronic (łącznie z okładkami), bogato ilustrowany.