Wywiady

Miłość do tęczanek

Rozmowy mA

Z Waldemarem Jastrzębskim, nestorem polskiej akwarystyki, rozmawia Paweł Czapczyk

Jak się, Waldku, zaczęła twoja przygoda z pięknymi rybami z Antypodów?

Wszystko zaczęło się od Jurka Kosmali, akwarysty i hobbysty z krwi i kości. Takich pasjonatów już dziś się prawie nie spotyka. Jurek prowadził sklep zoologiczny przy ulicy Marymonckiej. I pewnego dnia do mnie dzwoni, że ma zupełnie nowe ryby. To, jak się okazało, było siedem osobników tęczanki mniejszej (Melanotaenia maccullochi). Z tym, że później się tego dowiedziałem, bo wtedy ani Jurek, ani ja nie znaliśmy ich nazwy. Ryby były dla nas wielką niewiadomą: nie wiedzieliśmy, które z nich to samce, a które samice, czy nawet z jakiego kontynentu gatunek ten pochodzi. Tak czy inaczej, wziąłem od niego cztery sztuki.

Kiedy to było?

O ile pamiętam – był to rok 1979 lub 1980. I najprawdopodobniej były to pierwsze tęczanki w Polsce.

A wiesz może, Waldku, jak Jerzy Kosmala wszedł w ich posiadanie?

Nie mam pojęcia. Ale powiem ci, Pawełku, ciekawostkę: Jurek miał krokodyla amerykańskiego, którego nabył od pływającego po morzach i oceanach lekarza, który był oficerem Wojska Polskiego. Tego krokodyla wychowaliśmy od oseska, karmiąc go głównie mięsem wołowym. Początkowo Jurek trzymał go w domu, ale kiedy nie dawał już rady, przyniósł gada do naszej pracowni w Pałacu Młodzieży. I tam trzy akwaria o półtorametrowej długości połączyliśmy w jedno (wzdłuż całej ściany), tworząc krokodylowi przestrzeń do życia. Odpowiednio chowany, osiągnął ponad 150 centymetrów długości. Doniosła na nas jednak jakaś kobieta, że męczymy zwierzę, a potem podczas wystawy akwarystycznej, pewna nauczycielka, oprowadzając wycieczkę szkolną, zapowiedziała dzieciom, że zaraz zobaczą dużego krokodyla… I zadała mi pytanie, dlaczego krokodyl nie pływa w basenie marmurowym. Koniec końców – a pojawiały się też w międzyczasie jakieś dziwne typy, oferując ogromne sumy pieniędzy, chcąc kupić krokodyla dla skóry – oddaliśmy go do zoo w Warszawie. Potem trafił do ogrodu zoologicznego w Płocku, gdzie Krzysiek Kelman był pracownikiem. Ostatecznie pojechał zaś do Rzymu. Ostatnią wiadomość dostałem dwa lata temu – cały czas w rzymskim zoo ma się dobrze.

Wróćmy jednak do księżniczek z Australii, czyli tęczanek.

Tak. Nie miałem wówczas żadnej wiedzy o tęczankach. Znikąd informacji o chowie czy hodowli. Do wszystkiego musiałem dojść sam, codziennie uważnie obserwując ryby. Próbowałem wsadzać do akwarium z tęczankami różne rośliny. I powiem ci, że moje ryby najlepiej reagowały na gatunki drobnolistne, a szczególnie zaczynały się kręcić przy kępach mchu jawajskiego. I pewnego dnia zauważyłem wśród pędów mchu ziarenka ikry. Od razu odłowiłem dorosłe. Wtedy uzyskałem pierwsze tęczanki, raptem kilka sztuk, z mojego chowu.

A po latach w Europie i w Polsce zrodziła się moda na tęczanki. Pod koniec XX wieku, a zwłaszcza na początku XXI wieku niemal każdy akwarysta chciał je mieć w swoim akwarium.

To był prawdziwy krzyk mody! W stosunku do lat 60. czy 70. ubiegłego wieku, kiedy niewiele kolorowych ryb tropikalnych można było nabyć w naszych sklepach, to była zupełnie nowa jakość. Wcześniej udawało się jakiejś ciekawe ryby zdobyć jedynie poprzez okazjonalne kontakty Warszawskiego Związku Akwarystów z hodowcami z Czechosłowacji czy NRD. Miałem też wówczas kontakty z profesorem Henrykiem Szelengiewiczem, który był dyrektorem Instytutu Zoologii Polskiej Akademii Nauk. Zacząłem też wtedy z PAN współpracować. Mniej więcej w tym czasie koledzy ze związku akwarystów pokazali mi w jakiejś broszurce opis ryb z Australii, gdzie zaproponowano podział na tęczankę większą i tęczankę mniejszą. Kłóciło się to z moim doświadczeniem. Obserwacja podpowiadała mi bowiem, że wszystko zależy od karmienia i warunków środowiskowych w akwarium – u jednego tęczanki rosły po prostu większe, a u kogoś innego – mniejsze.

A inne gatunki tęczanek, które pływały w Twoich akwariach?

To na pewno tęczanka trójbarwna (Melanotaenia trifasciata), która trafiła do mnie za sprawą Wojtka Kulickiego, który latał przed laty do Australii, bo miał tam chyba syna. I postąpiłem z nimi podobnie jak z tęczankami mniejszymi, bo tak podpowiadało mi doświadczenie. Zapewniłem im analogiczne warunki w zbiorniku. I obserwowałem, jak cyklicznie, codziennie się wycierają, rozrzucając ikrę na mchu jawajskim. Nie dostrzegłem też, żeby kiedykolwiek zjadały u mnie złożoną ikrę. A po około tygodniu z jaj zaczęły wylęgać się pierwsze larwy.

Czy to były ryby z odłowu?

Tego Ci nie powiem. Ale podczas stanu wojennego pewien mój przyjaciel-akwarysta uciekł do Austrii. A z Austrii trafił potem do Australii. I pamiętam, że on był bardzo zainteresowany tęczankami. W latach 90. Skontaktował się ze mną i przez telefon mi opowiadał, że chciałby przywieźć tęczanki do Polski, ale ich wywóz poza granice Australii jest zabroniony. „Człowieku – mówił do mnie – gdybyś tylko wszedł do sklepu zoologicznego w Sydney i zobaczył, ile tam w akwariach mają rodzajów i gatunków tęczanek! Co najmniej piętnaście, dwadzieścia!”.

Dobrych kilka lat temu widziałem u Ciebie w akwariach domowych bardzo witalne, dorodne i wspaniale wybarwione tęczanki czerwone i tęczanki Boesemana, zwane nie bez powodu wspaniałymi…

Tak. Melanotaenia boesemani to wspaniała ryba. Ale tęczanka czerwona (Glossolepis incisus) jest równe zjawiskowa. Miałem też tęczanki zielone (Glossolepis wanamensis). I te ostatnie krzyżowały się u mnie z czerwonymi. Na początku był układ: samica tęczanki zielonej i samiec tęczanki czerwonej albo na odwrót. Powstawały tą drogą przepiękne krzyżówki z rysunkiem na ciele przypominającym paski u danio pręgowanego. Przy czym jeden pasek ciągnący się przez całe ciało był czerwony, a drugi zielony. Potem odbywało się już tarło grupowe – w zbiorniku tarliskowym pływały całe stada. Na przykład po piętnaście czy dwadzieścia samców i tyleż samic. A „boesemany” krzyżowały się u mnie z tęczankami trójbarwnymi (trójkolorowymi). Z tych grupowych tareł – w zalżności od tego, który samiec zapładniaj jaką ikrę – uzyskiwałem zarówno krzyżówki, jak i oryginały, czyli gatunki wyjściowe – Melanotaenia boesemani i Melanotaenia trifasciata. W sumie rodziło się około 300-400 rybek. Jak te młode ryby podrastały i coraz silniej się wybarwiały, pokazywały całą swoją urodę. I wiesz co, Pawle, te krzyżówki okazywały się płodne. Odbiorcą moich tęczanek był potem między innymi, znany Tobie, Paweł Szewczak.

A czym karmiłeś wówczas swoje ryby – zarówno dorosłe, jak i młode?

Z początku z dostępnością profesjonalnych pokarmów akwarystycznych było krucho. I ja przez cały rok karmiłem swoje ryby żywym pokarmem, który osobiście, z pomocą własnego oprzyrządowania, poławiałem i pozyskiwałem z czystych zbiorników wodnych. W grę wchodził tubifeks, ochotka, dafnia i cyklop. Robiłem też własnoręcznie lane kluski, do których – kiedy ostygły – dodawałem preparat witaminowy.

A w przypadku narybku?

Stosowałem mikroplankton, bosminę, którą bez problemu poławiałem w Łazienkach Królewskich.

A podczas srogich zim?

Otóż siekierą wykuwałem w lodzie przeręble i dalej chwytałem ochotkę, cyklop oraz dafnię. Pokarmu nigdy nie mroziłem. Nieraz, owszem, skąpałem się przy tym w lodowatej wodzie…

To była prawdziwa pasja i oddanie…

Właśnie. Ja to chyba miałem w genach zapisane. Bo gdy przychodziła niedziela (kiedyś w soboty się pracowało) od wczesnego rana szykowałem już torby i – czy padało, czy był mróz – wyruszałem za Warszawę po pokarm dla moich ryb.

CDN

Pokaż więcej

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Sprawdź również
Close
Back to top button