Wywiady

O karmieniu ryb

Rozmowy mA

Z Waldemarem Jastrzębskim, nestorem polskiej akwarystyki, cenionym i doświadczonym hodowcą ryb słodkowodnych oraz wieloletnim animatorem życia akwarystycznego w Warszawie, rozmawia Paweł Czapczyk

W jakie dni tygodnia jeździłeś Waldku na połów pokarmu dla swoich ryb w akwarium?

Nad rzekę Jeziorkę, która jest lewym dopływem Wisły, jeździłem w niedziele, bo w soboty kiedyś się pracowało, starzy akwaryści pamiętają jeszcze tak zwane pracujące soboty. A woda w Jeziorce była czysta i ja obserwowałem w jej toni wiele ryb, które osiągały spore rozmiary. I przywoziłem stamtąd za każdym razem 3 lub 4 kilogramy tubifeksu, którego na moje potrzeby okazywało się zbyt dużo i potem ten tubifeks nieraz rozdawałem w sklepach – Jurkowi Kosmali na Marymonckiej czy Bogdanowi Ziarce na Solidarności.  

A jaki miałeś sposób na tubifeks – zdradzisz go czytelnikom Magazynu Akwarium?

Zaraz po przyjeździe znad wody wstawiałem tubifeks do lodówki, a wieczorem mniej więcej ćwierć kilograma larw przekładałem do kuwety i zalewałem je łyżką stołową zimnego mleka. Rano, przed pójściem do pracy, płukałem wszystko pod bieżącą wodą i uzyskiwałem w ten sposób pełnowartościowy, oczyszczony i odszlamiony pokarm.

Dorosłym paletkom i dorodnym skalarom nie podawałem go potem w postaci poszatkowanej czy pokrojonej, jak to się często dziś robi, tylko małą garść wijących się pierścienic wrzucałem po prostu do akwarium.  Na początku koledzy się ze mnie śmiali, ale po pewnym czasie sami przejmowali i stosowali moje metody.

I powiem ci, Pawle, że około 80% pokarmu moich ryb stanowił w tamtym czasie właśnie tubifeks.

A czy podając go nie obawiałeś się chorób u swoich podopiecznych? Czy kiedykolwiek swoje ryby odrobaczałeś?  

Nie, nigdy. Tubifeks był u mnie na „kwarantannie” przecież przez kilka dni, a zresztą pochodził z Jeziorki, do której wpływał jedynie ściek z mleczarni i w wodzie nie było wówczas żadnej chemii. Wydaje mi się też, że dobrą robotę w moich zbiornikach robiła rzęsa wodna, która pochłaniała ogromne ilości azotynów i azotanów. I nawet w akwarium z paletkami, którym zajmowałem się w Miejskim Ogrodzie Zoologicznym w Warszawie, ani razu nie było problemów – ryby jadły „mój” tubifeks, osiągały wielkość talerzy, ikrę składały na liściach dorodnych amazonek, a rzęsę wynosiłem wiadrami i skarmiałem nią kaczki pływające w ogrodowym stawie. 

A co z larwami ochotki? Też je serwowałeś swoim rybom?

Nie. Ochotki się bałem. Larwy muchówek żyły w bardziej skażonych miejscach czy bardziej brudnych wodach i one się nie oczyszczały. Wolałem więc ich z reguły nie podawać i nie ryzykować zdrowia i życia moich ryb. Robiłem to tylko sporadycznie.

Żeby złapać dobrej jakości ochotkę, jeździłem poza Warszawę, pod Żyrardów.

Czy ukrywaliście przed sobą najlepsze miejscówki z pokarmem?

Nie, między nami, akwarystami starej daty, była współpraca. Mieliśmy wspólne hobby i łączyła nas szczególna przyjaźń. Nie było zawiści i niezdrowej rywalizacji. Umawialiśmy się na przykład w trzy osoby i wiosną w różnych kierunkach wyjeżdżaliśmy z Warszawy, by potem dzielić się informacjami, co i gdzie występuje. Na którym stanowisku znajdziemy dafnię, a na którym cyklopa. Trudno to sobie dziś może wyobrazić, ale jak myślę o tamtych czasach, to powiem ci szczerze, że byliśmy jedną wspierającą się rodziną akwarystyczną.  

A co podawałeś rybom zimą? Mroziłeś zawczasu pokarm?

Nie. Jeździłem nadal na wodę i łapałem pokarm z wykuwanych przerębli. Nic nie zastąpi żywego, pływającego swobodnie w akwarium pokarmu, na który ryba musi zapolować. A dodam, że późną jesienią jeździłem po cyklop również do Łazienek Królewskich. Łapałem go w stawie, kiedy dyrektorem Łazienek był profesor Marek Kwiatkowski, bo – jako akwaryści – dostaliśmy wtedy zgodę na połów, oczywiście nie ryb, tylko bezkręgowców.  

Wspominałeś mi kiedyś Waldku, że już dawno temu hodowałeś półdzióbki karłowate – jako jeden z pierwszych w Polsce.

Tak. Jurek Kosmala przywiózł mi półdzióbki z NRD. Z tymi ciekawymi rybami miałem zresztą zaskakującą przygodę.

Jak wiesz, gatunek ten przebywa ciągle w górnych partiach wody, polując na drobne owady, które spadną na jej powierzchnię. Jak go więc nakarmić w akwarium? Wpadliśmy na sposób i zaczęliśmy hodować w butelkach po mleku bezskrzydłe kolonie muszek owocówek. I raz – przyznam Ci się – m zapomniałem spiąć gumką ligninę, która blokowała wyjście z butelki. Jak się rano obudziłem i wszedłem do kuchni, to całe ściany były upstrzone podskakującymi muszkami.

Wiem o czym mówisz. Kiedy hodowałem drzewołazy w terrariach tropikalnych, to główną karmówkę stanowiły dla nich właśnie muszki owocówki. Zawsze miałem w domu kilka lub kilkanaście kolonii i nieuchronnie część osobników wydostawała się na wolność: czy to z pojemnika hodowlanego, czy to dopiero z terrarium. Jakie moja żona i córka robiły wówczas miny! Nigdy tego nie zapomnę…

Tak! Dodam tu tylko, że z jednej pary Dermogenys pusilla doczekałem się wówczas mnóstwa potomstwa. Małe, zaledwie centymetrowe półdzióbki – na początku zresztą nie wiedziałem, że to gatunek żyworodny – znalazły doskonałą przystań i warunki do wzrostu pod lustrem wody, które w międzyczasie okazale zarosło rzęsą. Bardzo lubiłem je obserwować, patrzyłem jak jedzą i się rozwijają, ale w końcu miałem ich tyle, że z musu zacząłem je rozdawać kolegom.

Swoje ryby karmiłeś jednak nie tylko żywym pokarmem, prawda?

To prawda. Kiedy koledzy akwaryści dowiedzieli się, co ja od czasu do czasu podaję swoim rybom – nawet skalarom i paletkom – zaczęli się śmiać. A to były lane kluski! Kiedyś nie dysponowałem roślinnym pokarmem, a skądinąd wiedziałem, że jest on niezbędny w diecie większości ryb.

Brałem więc surowe jajko, rozbełtywałem całe żółtko z całym białkiem, potem dodawałem łyżeczkę mąki pszennej i trochę wody. Dzięki temu, wlewając wszystko do wrzątku i robiąc lane kluski, uzyskiwałem masę o konsystencji budyniu. Na końcu do tej masy dosypywałem Vibovit. Mieszałem. I w tej postaci kluski zjadane były chętnie przez wszystkie moje ryby.

***

W naszej rozmowie o akwarystyce cofnijmy się teraz do początków Twojej przygody z rybami egzotycznymi. Czy pamiętasz swoje pierwsze akwarium w domu?

Oczywiście. Pierwsze tropikalne ryby dostałem od kolegi, który był ode mnie starszy o cztery lata. Miał on prawdziwe akwarium szklane – szyby osadzone w żelaznych ramach z kitem. Były to zmienniaki plamiste, czyli popularne platki. Dostałem wszystkiego dwie sztuki, które początkowo trzymałem w dużym słoiku. Ale ojciec mój, widząc, że się martwię, iż ryby mogą źle się czuć w zbyt małym lokum, zaproponował użycie stojącego w komórce w koszu pustego szklanego gąsiora, który miał ponad dwadzieścia litrów pojemności. Nie wiedziałem, co można zrobić, by stał się on odpowiedni do trzymania w nim ryb, ale ojciec powiedział, że będzie dobrze. Sznurkiem lnianym owinął go pod szyjką, polał naftą i podpalił. Gdy sznurek się dopalał, zalał go wodą z wiadra. Nastąpiło pyknięcie i górą gąsiora odpadła. Krawędzie oszlifowałem cegłą – tak powstało moje pierwsze akwarium…

A pierwsze prawdziwe akwarium szklane na metalowych kątownikach dostałem od ojca, kiedy miałem osiemnaście lat. Byłem już wtedy żonaty, bo ja się ożeniłem w wieku lat osiemnastu…

Bardzo wcześnie.

Tak, bardzo wcześnie. Żona była starsza ode mnie o trzy lata i miała już swoją kawalerkę, którą jej przydzielili z zakładu pracy. Tam zamieszkaliśmy – w Warszawie, przy ulicy Puławskiej. Ja sam zresztą pracowałem – jako uczeń – od piętnastego roku życia…

CDN

Pokaż więcej

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Sprawdź również
Close
Back to top button