ArtykułyWywiady

Ambasador akwarystyki polskiej

Postacie akwarystyki

Z Waldemarem Jastrzębskim, zasłużonym hodowcą wielu gatunków ryb, wieloletnim animatorem życia akwarystycznego w stolicy, organizatorem niezapomnianych wystaw w Pałacu Kultury i Nauki, a przede wszystkim przyjacielem ludzi i zwierząt, rozmawia Paweł Czapczyk

Panie Waldku, 15 czerwca obchodził Pan urodziny, proszę zatem przyjąć od Magazynu Akwarium najserdeczniejsze życzenia zdrowia i pomyślności…

Bardzo dziękuję za pamięć.

Sił witalnych, ciągłego zaangażowania i niegasnącej pasji Panu nie życzę, bo tego wszystkiego można się uczyć od Pana. Podobnie jak pomysłów na akwarystykę, których ma Pan cały czas mnóstwo.

Owszem, mnóstwo.

Proszę powiedzieć, ile z tych osiemdziesięciu trzech lat życia poświęcił Pan akwarystyce?

Powiem szczerze: siedemdziesiąt jeden. Panie Pawle, byłem młodym chłopakiem i wcale początkowo nie marzyłem o akwarium, bo czasy były ciężkie, powojenne. Żyliśmy więcej niż skromnie, wojna nam wszystko zabrała, straciłem wtedy nawet matkę. W czasie Powstania Warszawskiego sam zostałem z bratem, bo ojca w tym okresie wywieźli do Niemiec. Strasznie przeżywałem to Powstanie. Widziałem, co się dzieje. Każde pobliskie podwórko stawało się cmentarzem. Przeszliśmy obóz w Pruszkowie. Potem żyliśmy wśród ruin i zgliszcz. Zaopiekowała się nami siostra cioteczna ojca, który szczęśliwie jednak potem wrócił i w końcu nas odnalazł. Zamieszkaliśmy na Bródnie, ale nie w domu, w którym się urodziłem, bo ten wysadzili Niemcy, kiedy się wycofywali – przedtem zrobili sobie w nim skład broni. Ojciec wynajął po prostu jedną z przedwojennych chat dla biednych ludzi. Wiosną i latem kąpałem się w Kanale Żerańskim, a zimą w beczce. Nie mieliśmy elektryczności, wieczorami zapalaliśmy lampę naftową.

Co Panu pomagało przetrwać?

Ciągłe obcowanie z przyrodą. Wody Wisły, Kanału Żerańskiego czy Kanału Bródnowskiego tuż po wojnie były czyściutkie. I ja na tle zatopionych bloków betonowych w Kanale Żerańskim po raz pierwszy w życiu podziwiałem różanki. Tak przepięknie wybarwione samce, które dziś porównuję do brzanek różowych, fascynowały mnie do tego stopnia, że specjalnie chodziłem nad wodę, by na nie patrzeć. A znów nad Kanałem Bródnowskim spacerowałem po balach, umieszczonych pod drewnianym mostem, którego już nie ma, by  obserwować całe stada cierników, a także cierniczki.    

Czy to był ten moment, który przesądził o Pana akwarystycznej przyszłości?

Tak. Właśnie wtedy zapragnąłem mieć swoje pierwsze ryby. Wspólnie z kolegą wykopaliśmy na Bródnie dół, do którego – na głębokość około pół metra – wkopaliśmy wysmołowaną beczkę. Odwrócona, częściowo zakopana, z odciętym przez nas dnem i z korkiem u dołu umożliwiającym odpływ wody, stanowiła mój pierwszy zbiornik. Potem pomógł nam sąsiad, który okazał się murarzem i wybetonował nam dół o kształcie fasoli. Napełniliśmy go wodą, podłoże stanowił świetnie wypłukany, gruby i biały piasek z Kanału Żerańskiego, który nie mącił wody. Stamtąd mieliśmy różanki. W Kanale Bródnowskim z kolei łapaliśmy cierniki… Pyta Pan, czym je chwytaliśmy? Durszlakiem i wiadrem, bo nie mieliśmy żadnych siatek. Wewnątrz oczka umieściliśmy przyniesione z natury pędy moczarki, kępy traw – dziś moglibyśmy powiedzieć, że był to zbiornik w pełni środowiskowy.

A gdy nadchodziła zima…

Ryby wracały do miejsc, z których zostały pozyskane.

Karmienie nie stanowiło dla Was problemu?

Nie, nasze ryby karmiliśmy dosłownie czym popadnie – wykopywanymi dżdżownicami  czy dafniami poławianymi sitkiem w stawie położonym w nieodległym sadzie. Znaleźliśmy też miejsce w pobliżu drewnianej ubikacji, gdzie – pod odgarnianą ziemią – zbieraliśmy „całymi naręczami” wazonkowce, choć wówczas nie znałem jeszcze ich nazwy.

A jak wyglądało Pana pierwsze akwarium?

Zdziwi się Pan może, ale miało ono około dwudziestu litrów pojemności i było przerobionym gąsiorem, czyli szklanym naczyniem w koszyku do produkcji wina. Miałem chyba trzynaście lat i ojciec wyciągnął mi taki „słój”. Poniżej szyjki owinął gąsiora grubym lnianym sznurkiem, polał go naftą i tak nasączony sznurek podpalił z kilku stron jednocześnie. Ja już czekałem z wiadrem wypełnionym zimną wodą ze studni, ojciec wziął to wiadro i, jak się sznurek dopalał, wylał wodę na gąsiora: momentalnie cała góra z szyjką odpadła – jakby diamentem uciął. Nakazał mi potem mokrą cegłą oszlifować krawędzie, bym się w przyszłości nie skaleczył.

Co pływało w tym Pana pierwszym domowym akwarium?

O, Panie Pawle, trafiły tam moje pierwsze ryby egzotyczne – zmienniaki. Dostałem je od kolegi, który miał bogatszych rodziców i szczycił się posiadaniem profesjonalnego akwarium. Tak oto w moim słoju pojawiła się pierwsza para czerwonych płatek, choć dziś wcale nie jestem pewien, czy to była para. A już wcześniej urządzałem wycieczki na Nowy Świat do sklepu zoologicznego. Właściciela tego sklepu nazywaliśmy z kolegami „profesorem”, bo miał dużą wiedzę o rybach i ptakach. I powiem Panu, że jak dostawałem od ojca 2 lub 3 złote na tramwaj, to szedłem z Bródna na przykład do śródmieścia na piechotę, a z zaoszczędzonych w ten sposób pieniędzy kupowałem jedną rybkę. Wracałem potem  z tyłu tramwaju na tak zwanym cycku, czyli na gapę, ze słoikiem za pazuchą, by szczęśliwie dowieźć zakupioną rybkę do domu.

Kiedyś powiedział mi Pan, że akwarystyka uratowała Panu życie…

Tak, wielu moich kolegów marnie skończyło, ja też mogłem zostać zwykłym żulem. Akwarystyka ofiarowała mi coś wspaniałego – możliwość poświęcenia się pasji i poznania wielu niezwykłych ludzi.

A kiedy zetknął się Pan po raz pierwszy z Polskim Związkiem Miłośników Akwarystyki, z którego później wyłonił się Polski Związek Akwarystów?

Mój starszy kolega, który uprzednio był nurkiem w Gdańsku, został instruktorem w pracowni hydrobiologicznej w Pałacu Młodzieży. To było chyba w 1958 roku. Przypomnę, że Pałac Kultury i Nauki został oddany do użytku w roku 1955. I za głębokiej komuny kombinowaliśmy założenie jakiegoś stowarzyszenia. Początkowo działaliśmy „nielegalnie”, czyli zupełnie na własną rękę, zresztą nie uzyskiwaliśmy pozwolenia – a to dlatego, że było nas podobno za mało (dopisywaliśmy w związku z tym do naszej grupy lipne nazwiska). Kiedy dowiedzieliśmy się jednak, że oficjalnie funkcjonuje już PZA, to pod koniec lat 50. przystąpiliśmy do niego jako legalnie zarejestrowany oddział Warszawa-Śródmieście. Niestety, w stanie wojennym Polski Związek Akwarystów się rozsypał. I żeby zachować ciągłość, wraz z czterema kolegami – a pomagał nam przy tym bardzo Wojciech Kulicki, który obecnie jest właścicielem hurtowni Badis – zarejestrowaliśmy (zresztą nie bez trudności) Warszawski Związek Akwarystów. Sami robiliśmy wszystko społecznie, a kiedy zaczął się odtwarzać PZA, który nawet początkowo wspieraliśmy finansowo, okazało się, że nowo wybrany prezes i sekretarka będą otrzymywali ze związku pensje, co mi się przestało podobać…

Nieraz wspominał mi Pan, że dawne podejście do naszego hobby, wypełnione życzliwością, koleżeństwem i bezinteresownością, znacząco się różni od współczesnego nastawienia do akwarystyki.    

Szalenie mi przykro, ale te dwa podejścia dzieli zupełna przepaść. Boli mnie bardzo, gdy widzę, że dziś liczą się tylko pieniądze. Przyjaźń wśród starych akwarystów, którzy jeszcze żyją, nigdy nie sprowadzała się do chęci zysku i robienia interesów na każdym kroku. Powiem Panu, że zanim jeszcze Heiko Bleher zaczął organizować swoje słynne wyprawy, Bogusław Ziarko jeździł do Tajlandii, skąd przywoził rośliny i ryby. I jeśli trafił na jakieś nowe, nieznane szerzej gatunki, to nie zagarniał ich dla siebie, żeby potem potajemnie je rozmnożyć i dobrze na tym zarobić. Nie! Od razu po przyjeździe dzwonił do wypróbowanych akwarystów, mówiąc: „Przyjeżdżajcie, bierzcie po parze, po dwie”. Chodziło mu oczywiście o to, by zachować ten gatunek w rodzimej akwarystyce.

U Pana w mieszkaniu stoją akwaria z różnymi gatunki ryb, ale chyba szczególną radość sprawiają Panu ryby z Antypodów. Co takiego znajduje Pan w tęczankach?

Lubię tęczanki za ich żywotność i piękno. A wie Pan, że nie znałem nazwy pierwszej tęczanki, która do mnie trafiła? Do dziś nie wiem, jaki gatunek miałem. Znalazły się u mnie trzy sztuki, prawdopodobnie samce, bo samice są zwyczajowo matowe. A tu zwracało uwagę ich różowe zabarwienie – i  na pewno nie była to ceniona obecnie tęczanka czerwona (Glossolepis incisus). Co to za takson? Nie mam pojęcia, bo nigdy więcej takich ryb nie widziałem.

A jak one do Pana trafiły?        

Za sprawą pilota akwarysty, który latając po świecie, przywoził z różnych egzotycznych rejonów ryby, które odsprzedawał potem do sklepów zoologicznych. Ten właśnie pilot przywiózł Melanotaenia maccullochi z Japonii. I właśnie pierwszą rybą z rodziny tęczankowatych, jaką udało mi się rozmnożyć w akwarium, była tęczanka mniejsza (Melanotaenia maccullochi).  Później rozmnażałem wszystkie ryby z tej rodziny, jakie tylko trafiły do moich akwariów.

Czy może Pan zdradzić czytelnikom Magazynu Akwarium swój patent na rozmnażanie tęczanek?

Mogę! Wielu fachowców wyraża opinię, że tęczanki najlepiej wycierają się w grupie, stadzie. Moja praktyka i moje doświadczenie podpowiadają coś innego: rozród tych ryb najlepiej udaje się wtedy, kiedy w zbiorniku tarliskowym umieszczamy jedną parę. Bo jeśli w akwarium są inne samce albo też samica, która akurat nie składa ikry – to chętnie podjadają one złożone jaja. Zresztą samica składa ikrę cyklicznie, codziennie, po trochu. I ja przez półtora miesiąca wycierałem parę, tydzień w tydzień przerzucając ją do innego akwarium i uzyskując finalnie pokaźny przychówek. Jako substratu zawsze używałem mchu jawajskiego.
Pyta Pan, czy wytypowaną do tarła parę jakoś specjalnie karmię? Nie, nigdy tego nie robię – wszystkie moje ryby karmię i pielęgnuję z jednakową troską.

Również żaglowce? Bo te z Pana hodowli budzą podziw wielu akwarystów.

Również. Tęczanki lubię, bo są wciąż w ruchu, pełno ich w toni, a żaglowce są dostojne i majestatyczne. Zawsze je podziwiałem. Panie Pawle – ja po prostu lubię duże, efektowne i wyrośnięte ryby.

Kolejna efektowna grupa mające stałe miejsce w Pana sercu to dyskowce. Jakiego substratu do składania ikry w przypadku paletek Pan używał, kiedy jeszcze w powszechnym użyciu nie było osławionych stożków?

Korzeni. Przy czym ja zawsze paletki rozmnażałem w akwariach bez podłoża.

A co z wodą? Jak Pan ją uzdatniał?

Kiedyś wodę gotowałem, a jeśli z kranu leciała ciecz odrobinę lepsza, to wtedy przepuszczałem ją tylko przez torf. Wymieniacze jonowe? Ależ skąd – to wszystko było poza naszym zasięgiem. Jedyne lekarstwo, na jakie mogłem sobie wówczas pozwolić, gdy pojawiły się objawy chorobowe, stanowiła sól kuchenna.

Z paletkami w Pana życiu wiąże się też historia nieomal wywiadowcza. Czy może Pan zdradzić kulisy tej sprawy?     

Już dziś mogę o tym opowiedzieć! Kiedy u mnie w domu naprawiali podłogę, poznałem pracownika administracji, prowadzącego dział techniczny. On zobaczył moje akwaria, zwłaszcza paletki, i powiedział mi, że ambasador Indonezji poszukuje okazałych dyskowców do swojego zbiornika. Ja swoje brązowe paletki zdobyłem od znakomitego akwarysty, Jerzego Kosmali, który wówczas prowadził sklep na Marymonckiej. Kosmala notabene, jako pierwszy, sprowadził do Polski z NRD półdzióbka karłowatego (Dermogenys pusilla), którym podzielił się potem z innymi akwarystami, by ten gatunek przetrwał w naszym kraju. Takie panowały bowiem wśród nas zasady – jeśli kto coś zdobędzie, to dzieli się z innymi. I te paletki, które miały może 3 lub 4 cm, Jurek przywiózł do mnie ze Śląska. Tak o nie dbałem, że – Pan nie uwierzy – ale w ciągu roku osiągnęły rozmiar talerzy. Nikt nie chciał temu dać wiary – nawet Jurek, a ja do dziś nie widzę u nikogo tak wyrośniętych okazów.

Czym je Pan karmił?

Zdziwi się Pan – w osiemdziesięciu procentach tubifeksem. Tajemnica sukcesu tkwi w tym, że ja samodzielnie pozyskiwałem ten tubifeks przy mleczarni w Piasecznie. Jechałem przeważnie w niedzielę albo w dzień świąteczny i z jednego połowu miałem 3–4 kg rureczników. Część oddawałem potem za darmo kolegom do sklepów. Ten tubifeks był czerwoniutki, czyściutki, ładny – i ja jedynie podczas przechowywania go w lodówce w kuwetach dodawałem do niego trochę świeżego mleka. Następnie rano wszystko spłukiwałem na siatce i podawałem go rybom. Nie miałem problemu z paletkami – żadnych chorób. Pan zna przecież Piotrka Korzeniowskiego. Jak raz do mnie przyjechał i zobaczył, czym ja karmię paletki, był mocno zdziwiony.

Ja też jestem zdziwiony, ale wróćmy do sprawy ambasadora Indonezji.

Tak. Ambasador, powiadomiony przez owego pracownika administracji o moich brązowych paletkach, osobiście przyjechał do mnie do domu. On przedtem był na placówce w Moskwie, a teraz usiadł na podłodze w kuchni przed moim akwarium. Ja do niego nie odzywałem się inaczej, jak „Ekscelencjo”, a on, że nie wyjdzie, dopóki mu nie sprzedam paletek. Jaką cenę podam, taką zapłaci. Nie chciałem tego robić, bo ryby chowałem dla siebie, nie na sprzedaż, ale pomyślałem sobie, że jak to, ambasador Indonezji siedzi u mnie w mieszkaniu na podłodze… I w końcu oddałem mu cztery sztuki po cenie wyjściowej, czyli takiej, za jaką je nabyłem.

Musiał być zachwycony.

Na pewno. Ale Panie Pawle – ja na tym dużo zyskałem. Bo ilekroć odwiedzałem potem jego rezydencję, doglądając ryb i podziwiając kilkusetlitrowe akwarium z RFN-u – czy ambasador był na miejscu, czy tylko podejmowała mnie jego służba, nigdy nie pozwolili mi wyjść z pustymi rękoma. To był przełom lat 70. i 80., a więc czasy kartek, żywności reglamentowanej, a ja wracałem do domu z szynkami, koniakami… I pewnego dnia poproszono mnie, abym założył akwarium w ambasadzie Indonezji. Przyjął mnie tam administrator ambasady, Indonezyjczyk, który miał żonę Polkę. Ja wówczas pracowałem w zakładach zbrojeniowych, zajmowałem się elektroniką dla wojsk Układu Warszawskiego. Wszystkie zapalniki do rakiet ziemia-ziemia, ziemia-powietrze, powietrze-ziemia przechodziły przez zespół, którym kierowałem. I ten pracownik ambasady zaczął mnie podchodzić. Zaprowadził mnie w podziemia ambasady, pokazywał jakieś urządzenia i tłumaczył, że zbierają informacje z całego świata.  Nagle zapytał, czym dokładnie zajmuję się w swojej pracy. Odparłem, że skoro mnie tu przyprowadził, to doskonale wie, co robię zawodowo. I zaraz mu podziękowałem i wyszedłem. Tego akwarium w ambasadzie już nie założyłem. Za dwa dni przyjechał do mnie ambasador. Zaczął mnie przepraszać. Ale ja już miałem dość. Potem jeszcze kilka razy się pojawiał, zawsze z gorylem, który miał przy sobie broń.
Panie Pawle, ja miałem dużą rodzinę i niedorzeczne byłoby z mojej strony wikłanie się w jakąś polityczną awanturę. A władze komunistyczne mnie obserwowały, bo sąsiedzi mi nieraz mówili, że o mnie wypytywano, robiono wywiad na temat mojego zachowania, zwyczajów itp.

Wróćmy zatem do naszej wspólnej pasji akwarystycznej… Kolejna rodzina ryb, do których miał Pan zawsze i serce, i rękę, to piękniczkowate. 

Tak. Proszę sobie wyobrazić, że z jednej samicy mieczyka widlaka potrafiłem uzyskać 452 sztuki młodych z jednego miotu. Jak ta moja samica, „brojlerka”, wyrzuciła narybek, to czerwono zrobiło się w akwarium. Natomiast mieczyka tuxedo wyhodowałem z dwóch odmian barwnych: czerwonej i czarnej. Utrwaliłem linię i powiem Panu, że około stu sztuk mieczyka tuxedo wzięli ode mnie Czesi. Z kolei Jurek Kosmala przywiózł z NRD dwie pary zmienniaka wielobarwnego (Xiphophorus variatus). Niesamowicie te zmienniaki wyglądały: ciało niebieskie, błyszczące, ogon krwistoczerwony, płetwa weloniasta o barwie pomarańczowej. Przez pół roku samice nie dawały u Jurka  młodych. W końcu zadzwonił do mnie i mówi: „Przyjedź, weź, może Tobie się uda”. I po dwóch tygodniach od wpuszczenia do mojego akwarium pierwsza z samic się wykociła…

A gupiki? Kiedyś głośno zrobiło się o Panu jako o hodowcy gupików!

Pamiętam, jak pierwszy raz w Polsce pojawiły się gupiki z Tajlandii, sprowadzone przez jedną z hurtowni zoologicznych specjalnie na wystawę akwarystyczną w Pałacu Młodzieży, którą organizowałem. Były to zielone „king cobry” – przy czym ryby wlano prosto z transportu z lotniska do akwarium. Jak rano przyszedłem otwierać wystawę – wszystkie leżały zdechłe na dnie, poza jednym samcem, który jeszcze oddychał. Postanowiłem tego gupika uratować. I potem, jak już u mnie wydobrzał, dobierałem mu samice, jeżdżąc po sklepach akwarystycznych. Szukałem samic o bezbarwnych i pozbawionych wzoru ogonach. W różnych miejscach zakupiłem dwanaście gupiczek. I powiem Panu szczerze, że w przychówku od trzech samic pojawiły się samce powtarzające kolory i wzór na ciele ojca. Jak te moje gupiki pokazałem po roku na wystawie w Pałacu Kultury i Nauki, nie chciano mi uwierzyć, że w ciągu roku doczekałem się takich ryb. Czasopismo biznesowe Pet Market  napisało wtedy, że mam jedną z najlepszych hodowli gupika w Polsce.

Co się stało z tymi rybami?

Żadnej nie sprzedałem. Rozdałem je innym hodowcom.

Zasłynął Pan, Panie Waldemarze, jako znakomity organizator imponujących wystaw akwarystycznych w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie.

Według mnie i według ocen zaprzyjaźnionych ze mną uczestników nie było w Warszawie przedtem i nie ma do chwili obecnej takich wystaw akwarystycznych, jak te, które się odbywały w Pałacu Młodzieży. Prezentowanych było zawsze ponad 100–120 akwariów, w których pływały ryby wyselekcjonowane. Nie było osobników, jak to się dzisiaj nieraz ogląda, przypadkowych czy podrostków. Wszystko to były ryby dojrzałe i w pełni wybarwione.

Obecnie znajduje Pan jeszcze dość sił, by serwisować akwaria nie tylko u siebie.

Owszem. Nieraz dzwonią do mnie osoby, których nie znam. Proszą mnie albo o opinie i poradę, albo o pomoc w założeniu akwarium. Często są to osoby na wysokich stanowiskach lub ich dzieci. Teraz mam taką podopieczną, studentkę zarządzania, którą uczę w praktyce akwarystyki. Nieraz też Pani Bogusia Jankiewicz, która – ilekroć czegoś potrzebuję, zawsze mi pomaga – prosi mnie, żeby założył akwarium od firmy Aquael w jakimś przedszkolu. Oczywiście mam w takim przypadku kogoś do pomocy – kogoś, kto wykonuje konkretne czynności według moich wskazówek. 

Co poniedziałek zagląda Pan też do Polskiej Akademii Nauk…

Tak. Panie Pawle,  powiem Panu na koniec, że czuję się dowartościowany. W Polskiej Akademii Nauk mnie chcą, mam nieokreślony czas pracy, ale umówiłem się, że przychodzę tam w poniedziałki. I naprawdę czuję się potrzebny. Mam satysfakcję, kiedy ci profesorowie i doktorzy przychodzą do mnie, żeby podyskutować. Oni są świetnie przygotowani teoretycznie, to fakt, ale praktykę i doświadczenie mam chyba większe.

Pokaż więcej

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button