ArtykułyWywiady

Zoo Wrocław, czyli o efekcie zachwytu

Rozmowy mA

z Radosławem Ratajszczakiem, prezesem Zarządu Zoo Wrocław, wielkim miłośnikiem i hodowcą zwierząt, profesorem honorowym Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu i działaczem na rzecz ochrony ginących gatunków, rozmawia Paweł Czapczyk

Wrocławskie zoo pod Pana panowaniem wyrosło na pierwszoplanową placówkę w kraju i jedną z najciekawszych w Europie. Według szacunków pokazujecie taką liczbę zwierząt – a macie ponad 10 500 osobników z blisko 1 500 gatunków – która lokuje Was nawet na trzecim miejscu na świecie. Mało tego: w zeszłym roku Zoo Wrocław zajęło pierwsze miejsce w rankingu największych atrakcji turystycznych Polski. Jak to się robi, Panie Prezesie? Jak Pan tego dokonał?

To jest oczywiście proces. Zoo musi się przez cały czas zmieniać. Podobnie jak Czerwona Królowa z Alicji po drugiej stronie Lustra: żeby stać w miejscu, musi biec. My zatem staramy się biec, aby dotrzymywać tempa temu, co dzieje się w Europie i na świecie. Staramy się pozostawać miejscem zawsze atrakcyjnym dla zwiedzających. Mnie osobiście nudzi i nuży oglądanie ciągle tego samego obrazu w muzeum. Tak samo w zoo: kiedy znajduje się te same zwierzęta w niezmienionych okolicznościach i na starych wybiegach, ogród nieuchronnie traci na atrakcyjności – i potem z roku na rok odbija się to na frekwencji. Zoo musi więc wciąż się rozwijać, i to w wielu aspektach – zaskakiwać nowymi gatunkami, nowymi obiektami i ekspozycjami, działalnością edukacyjną czy pokazowymi karmieniami. I wówczas, w dłuższym okresie, można spodziewać się pozytywnych skutków.

W Waszym przypadku wielką zmianę jakościową wyznaczyło Afrykarium…

Potrzebowaliśmy siły napędowej, swoistego silnika, by nie być wyłącznie na garnuszku miasta, jak to się dzieje w przypadku większości krajowych ogrodów, które pozostają jednostkami budżetowymi. Myśląc o przyszłości wrocławskiego zoo, nie chcieliśmy ograniczeń biurokratycznych, wynikających z długotrwałych, a trwających nieraz pięć lat decyzji. Niech Pan sobie wyobrazi tłumaczenie Radzie Miejskiej, że trzeba wysłać 10 000 dolarów na ratowanie szczura laotańskiego…

Nie wyobrażam sobie…

No właśnie, szanse powodzenia niewielkie. Znacznie większe na to, by uzyskać status „wariata”. Podjęliśmy więc ryzyko, pragnąc większej swobody i wolności w decydowaniu o środkach. Prowadząc zoo – myślę na przykład o sytuacji, kiedy pojawia się możliwość eksponowania nowego gatunku – trzeba działać i reagować bardzo szybko. A nasza firma istnieje nie po to, by zarabiać pieniądze, ale po to, żeby realizować wielkie zadania ogrodów zoologicznych. I tylko w ramach częściowo samodzielnej struktury – pozostajemy wszak nadal własnością miasta – Zoo Wrocław ma na to szanse.

O Afrykarium głośno było już na długo przed jego otwarciem. Pan jest i twórcą nazwy, i pomysłodawcą całego projektu. Kiedy zrodziła się w Pańskiej głowie idea powołania do życia tego obiektu?

Pomysł zrodził się w drodze powrotnej z Holandii. Wracałem samochodem przez ponad dziesięć godzin, pogoda była paskudna, jazda nużąca, wszystko to sprzyjało myśleniu koncepcyjnemu. I we Wrocławiu, jak dojechałem, w głowie miałem już gotową koncepcję. Później trzeba było tylko całość opisać i doprecyzować technicznie.

Miałem okazję obserwować, jak zaraz po otwarciu zoo przed Afrykarium ustawia się spora kolejka ludzi. Czy inaugurując działalność tego nowoczesnego pawilonu przed kilkoma laty, spodziewał się Pan aż tak dużego sukcesu?

Przyznam, że sukces przekroczył trochę nasze założenia i oczekiwania. Ale ja wolę snuć plany raczej skromne: szacowaliśmy, że w ciągu roku odwiedzi nas milion dwieście tysięcy zwiedzających. Okazało się trochę inaczej: w zoo pojawiło się milion siedemset, milion osiemset tysięcy ludzi.

Liczby Afrykarium mówią same za siebie: 15 mln litrów wody w 21 basenach i akwariach, 5 tysięcy zwierząt reprezentujących ponad 300 gatunków. Proszę powiedzieć, który ze zbiorników wymaga największych nakładów, który jest najtrudniejszy w prowadzeniu i utrzymaniu?

Z pewnością najwięcej wysiłku wymaga prowadzenie ogromnego zbiornika z rekinami. Weźmy pod uwagę samo płukanie filtrów czy uzupełnianie wody morskiej, która tworzona jest na miejscu przez nas. Natomiast najtrudniejszy technicznie i technologicznie w utrzymaniu jest basen z hipopotamami. Mamy teraz cztery osobniki. Wszystkie oddają kał do wody. Nie chcemy ich zamykać na noc i przetrzymywać „na sucho”. Tak postępuje się w wielu placówkach i woda się wtedy przez noc przefiltrowuje, rano stając się w miarę klarowną. Nasz system sobie jednak radzi – w basenie z hipopotamami nie wymienialiśmy wody przez pięć lat. Zresztą woda w żadnym zbiorniku należącym do Afrykarium nie było spuszczana w całości przez pięć lat.

Udało się Wam stworzyć w tym pawilonie coś na miarę rzeczywistych ekosystemów. Miałem okazję obserwować takie zachowania zwierząt, jakich możemy być świadkami w środowisku naturalnym. Kiedy zwiedzający wyszli już z Afrykarium, na grzbietach hipopotamów w strefie Kongo siadały czaple złote i warzęchy. Potem hipopotamy wpływały na płyciznę, gdzie poddawały się zabiegom pielęgnacyjnym ze strony ryb.

O to właśnie chodziło, żeby zwierzętom egzystującym w Afrykarium zapewnić wszystkie możliwości ekspresji – że tak powiem – ich naturalnego behawioru. Przecież każdy gatunek ma określony garnitur zachowań typowych dla siebie, a naszą rolą pozostaje zapewnienie takich warunków, by zwierzęta mogły je zawsze, wedle potrzeby, ujawniać.

Zachwyt zwiedzających wzbudza Kanał Mozambicki, a zwłaszcza osiemnastometrowy tunel z akrylu.

Bo to zawsze jest tzw. efekt wow. W Polsce dotychczas powstawały gdzieniegdzie maleńkie tuneliki, ale tak dużego dotąd u nas w kraju nikt nie pokazał. W wielu ogrodach zoologicznych na świecie instaluje się ruchomy chodnik, który po prostu ludzi przez tunel przerzuca, jednak mnie takie rozwiązanie nie przekonuje. Osobiście wolę sobie postać i popatrzeć – na przykład na płaszczkę trzymetrowej długości, która przepływa nade mną. Takie zatrzymania ruchu, gdy ktoś nagle staje i obserwuje, skutkują oczywiście korkiem, ale trzeba się na to godzić – jako na efekt zachwytu.

Czego żaden ze zwiedzających Afrykarium nie powinien jeszcze przeoczyć?

Przede wszystkim manatów, które są zupełnie wyjątkowymi zwierzętami, a także sorkonosów, które wyglądają niczym nasze rodzime ryjówki – tyle że przerośnięte i postawione na szczudłach. Co ciekawe, sorkonosy są blisko spokrewnione ze słoniami. W Afrykarium pokazujemy również ryby świecące, mające pod oczyma narządy świetlne, wytwarzające niebieskie światło – bardzo rzadko eksponowane są one w ogrodach zoologicznych czy akwariach publicznych. Mamy trzydzieści sześć osobników i myślę, że długie lata będziemy cieszyć oczy ich widokiem.

Czy myślał Pan o zwiększeniu ekspozycji meduz, bo widziałem, że na zapleczu macie intrygujący potencjał?

Mamy kilka gatunków, które zaczynamy hodować. Czasami zmieniamy ekspozycję, żeby się ona nikomu nie znudziła – i wymieniamy ten czy inny gatunek. Jednak na razie o rozbudowie akwariów z krążkopławami nie myślimy, bo byłyby to działania mocno pracochłonne, a trzeba mierzyć zamiary według sił.

Odwiedzając Zoo Wrocław, nie można nie wstąpić do Odrarium. To bardzo ciekawy i pożyteczny projekt, można powiedzieć, że na miarę XXI wieku. Osobiście znam kilku akwarystów, którzy odwiedziny w Waszym ogrodzie rozpoczynają od Odrarium.

Wcale się temu nie dziwię. Bo my tak naprawdę mało wiemy, co żyło i co żyje u nas pod powierzchnią wody. Może wędkarze wiedzą troszkę więcej o rzece, ale inaczej prezentują się przecież ryby po złowieniu, ułożone na trawie i tam zdychające, inaczej zaś wyeksponowane w zbiornikach będących symulacją ich środowiska naturalnego. W Odrarium pokazujemy zresztą także gatunki jedynie sporadycznie w naturze spotykane, jak certa, sieja lub rozpiór, czy wręcz wymarłe, jak jesiotr ostronosy. Ten obiekt ma ogromne walory poznawcze i przyczynia się do wzrostu świadomości ekologicznej społeczeństwa. Ryby tu rosną. I dziś można zobaczyć u nas na przykład dwudziestokilogramowe karmie czy ponad metrowego bolenia, naprawdę ogromne wzdręgi czy potężne sandacze. Nic dziwnego, że niektórzy wędkarze potrafią się tu dłuższy czas modlić, popatrując na te i inne dorodne okazy.

Pamiętajmy też, że Wrocław jest nieodłącznie związany z Odrą – na dobre i na złe. Jeszcze w XIX wieku miasto to było wielkim centrum handlu kawiorem. W lokalnym więzieniu doszło wówczas, pod koniec XIX wieku, do protestów – więźniowie się oto zbuntowali przeciwko żywieniu ich wyłącznie mięsem jesiotrów. A w ciągu siedemdziesięciu późniejszych lat gatunek ten w Odrze wymarł, co dobitnie pokazuje, jakich zmian dokonaliśmy w naszym środowisku.

Odrarium można porównać też do słynnego wzorca metra w Sèvres pod Paryżem – różne odcinki Odry, bogate we florę i faunę, z w miarę przezroczystą wodą, zaprezentowane są tu tak, jak powinny wyglądać w naturze…

Tak. Musimy przecież dbać o odpowiednie i jak najkorzystniejsze parametry wody. Musimy też mieć na uwadze zdrowie i dobrostan ryb. Odrarium ma dopiero pięć lat, a niektóre ryby, takie jak karpie, potrafią żyć przecież 70–80 lat i całe życie rosnąć. Sumy też rosną przez całe życie – nasze mają dopiero półtora metra. Krótko mówiąc: chcemy poszczególnym gatunkom zapewnić takie warunki, by mogły osiągnąć maksymalne rozmiary.

Dla czytelników Magazynu Akwarium ciekawe też będzie Pańskie zdanie o historycznym już pawilonie Akwarium. Zbiorniki w nim pomieszczone, choć nie największe, cieszą oczy swoją różnorodnością i pomysłową aranżacją – zgodną z potrzebami ryb zajmujących określone siedliska. Znaleźć tam można gatunki zupełnie niebanalne – jak skrzypłocze.

Zwierzęta powinny być sobie równe, inaczej niż w powiastce Orwella, gdzie są równe i równiejsze. I o wszystkie trzeba dbać z jednakową troską. Staramy się, by w zbiornikach „starego” Akwarium pływały gatunki, których nie można dostać w przysłowiowym sklepie zoologicznym na rogu. Szczycimy się tym, że nie mamy żadnych form udomowionych, czyli odmian barwnych. Chcemy, by zwierzęta wyglądały u nas, tak jak kiedyś występowały w środowisku naturalnym – a nie poprzekształcane przez człowieka. Nikt nie znajdzie u nas hodowlanych form mieczyka, gupika, welonka czy innych dziwnych „wynalazków”. Mamy natomiast cały szereg gatunków bardzo zagrożonych wyginięciem lub nawet wymarłych w naturze – takich jak kaczorki z Celebes (Xenopoecilus sarasinorum), które w środowisku naturalnym już od dwudziestu lat nie występują. Staramy się więc pokazywać perełki, do których zaliczają się też nowe gatunki, które dopiero są odkrywane i opisywane.

Wspominał Pan mi niedawno o projekcie związanym z najmniejszymi rybami świata.

Tak, będziemy organizować wyprawę na Borneo. Cała ta grupa ryb karpiowatych z rodzaju Paedocypris, a zostały dotychczas opisane trzy gatunki, zaliczana jest do najmniejszych kręgowców świata. Dorosła samica osiąga zaledwie 11 mm długości, podczas gdy samiec ma z reguły 8 mm. One są tak zminiaturyzowane, że nie starcza im jak gdyby miejsca na wykształcenie kompletnej czaszki. Te szalenie ciekawe ryby przystosowały się do życia w zbiornikach torfowych o kwaśności rzędu 4,5 pH. To praktycznie kwas. Ale to ich macierzyste środowisko, te doły torfowe, w których żyją, ulega obecnie niestety zagospodarowaniu – powstają tam plantacje palm olejowych. Naturalne stanowiska występowania rodzaju Paedocypris się więc obecnie kurczą i zanikają – trzeba się spieszyć. Będziemy ich szukać na terenie Sarawaku na Borneo. Potem postaramy się je przywieźć i hodować, co będzie nie lada wyzwaniem, bo utrzymanie tak niskiego pH na stabilnym poziomie w akwarium nie jest łatwe.

Wysyła Pan swoich pracowników z misją ratowania ginących gatunków w różne rejony świata. W jakich spektakularnych akcjach pracownicy Zoo Wrocław dotychczas uczestniczyli?

Choćby w odchowie młodych nosorożców indyjskich, które cierpią w czasie powodzi, dotykających już praktycznie co roku Kazirangę. Mieliśmy też po dwóch przedstawicieli w stacji rehabilitacji małp i w stacji rehabilitacji łuskowców. Również nasz pracownik odchowywał młode pingwiny w RPA. Z kolei pracownica działu Terrarium była na Filipinach, gdzie pracowała na rzecz przywrócenia żółwi do środowiska naturalnego. W ramach Fundacji Dodo wspieramy i finansujemy projekty rozsiane od Paragwaju, gdzie żyje mityczne zwierzę pekari czako, poprzez Senegal, gdzie opiekujemy się stacją rehabilitacji żółwi i badaniami nad manatami afrykańskimi. W RPA, jak już wspominałem, działamy na rzecz pingwinów przylądkowych, w Kongo – okapi, w Indiach – świnki karłowatej, w Laosie wspieramy ochronę niedźwiedzi himalajskich, a w Wietnamie uczestniczymy w projekcie saola, działając na rzecz odkrytego dopiero w 1992 roku ssaka kopytnego. To chyba najważniejszy obecnie na świecie projekt ochrony ginącego gatunku. Jeśli tylko okazuje się to konieczne, staram się wysyłać pracowników zoo z misjami ratunkowymi.

Wspomniał Pan o pokazowych karmieniach zwierząt. Powiem tak: ekscytujące było dla mnie uczestniczenie w karmieniu rekinów i płaszczek, przyspieszone bicie serca odczuwałem, obserwując krokodyle podrzucające sobie ryby w pyskach, ale chyba najsilniejsze emocje miałem podczas karmienia waranów z Komodo. Pierwszy raz widziałem te zwierzęta biegające i skaczące w celu zdobycia pokarmu.

Nasze warany są jeszcze młode. Później, jak nabiorą ostateczną masę ciała, staną się z pewnością mniej wyrywne. Ale póki co, powinny trochę pobiegać dla zdrowia. Natura to nie jest bajka i w Indonezji muszą się sporo namęczyć, aby zdobyć pokarm. Symulujemy to i naśladujemy w miarę możliwości – oczywiście zapewniając pracownikom sto procent bezpieczeństwa. Wchodzący do terrarium opiekunowie są odpowiednio ubrani, mają też rękawice i nagolenniki z kevlaru, czyli tworzywa, z którego produkowane są kamizelki kuloodporne.

Czy przewidujecie, że Wasze warany – dla których wybudowano nowoczesny pawilon nazwany Smoki z Indonezji – będą się rozmnażać?

Tak. Jeszcze w tym roku jedna z naszych samic wyjedzie do Włoch, bo aktualnie mamy we Wrocławiu trzy samice, a na jej miejsce przyjedzie samiec. Wtedy będziemy starali się rozmnożyć warany.

Osobnym miejscem wycieczek, a nawet pielgrzymek może być Wasz pawilon Terrarium. Zgromadzona tu kolekcja żółwi czy jaszczurek, jak również same wiwaria mogą budzić zazdrość i spędzać sen z powiek niejednemu herpetologowi.

Terrarium wraz z odnowioną ostatnio Motylarnią stanowią trochę taki świat sam w sobie. Każdy pasjonat terrarystyki mógłby tylko w tym jednym budynku spędzić cały dzień. A gdyby dotarł jeszcze na zaplecza – to dnia by z pewnością nie wystarczyło.

Zanim został Pan dyrektorem ogrodu zoologicznego we Wrocławiu, dał się Pan poznać jako innowacyjny i pełen pomysłów wicedyrektor zoo w Poznaniu. Jak wspomina Pan swój poznański okres?

Wie Pan – to był wspaniały czas dla mnie, bo pracowałem po części jako pielęgniarz i opiekun zwierząt. To świetne zajęcie, do którego bardzo obecnie tęsknię. Potem przechodziłem wszystkie szczeble – pracowałem jako brygadzista, asystent działu, kierownik zoo i jego wicedyrektor. Poznańskie zoo to placówka wielkich szans – jak dotychczas te szanse nie są wykorzystane. Szkoda, bo ten teren umożliwia stworzenie ogrodu ze światowej czołówki. Wrocławskie zoo zawsze miało więcej szczęścia do decydentów, było od dziesiątków lat główną atrakcją miasta, w przeszłości wielka w tym zasługa państwa Gucwińskich. W Poznaniu w mentalności ludzi zostało jakoś tak zakodowane, że zoo jest prowincjonalne.

A Pana początki praktyki zoologicznej wiążą się po części z akwarystyką?

A tak. Mam w swoim życiu epizod akwarystyczny. Bohdan Smoleń, który był zootechnikiem z wykształcenia i wielkim pasjonatem akwarystyki, w czasach przemiany i transformacji wymyślił sobie założenie sklepu zoologicznego. Ja mu w tym przedsięwzięciu pomagałem. Jeździliśmy po wszystkich liczących się hodowcach w Łodzi, na Śląsku, i ściągaliśmy ciekawe ryby. Prowadziłem też przez dwa lata wspólnie z kolegą hodowlę ryb. Nastawiliśmy się na rozmnażanie gatunków trudnych i w Polsce rzadko spotykanych, przywożąc na przykład pierwsze osobniki w termosie z Berlina. Takie to były czasy, pionierskie – akwaria się kleiło samemu za pomocą enerdowskiego kleju Cenusil, szmuglowanego przez granicę.

Ogromnie dziękując za rozmowę, wyrażam nadzieję, że przyjdzie mi jeszcze nie raz Pana słuchać i z Panem rozmawiać.

Fot. Paweł Czapczyk

Pokaż więcej

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button